Roślinny patrol

Pamiętam czasy, gdy w modzie były futurystyczno-ascetyczne wnętrza, z minimalną ilością dekoracji, napakowane technologią, ziejące chłodem oraz pustką. Miało być nowocześnie, a wyszło nieludzko.

Ten „ascetyczny” trend był odpowiedzią na kilka wcześniejszych, fikuśnych dekad, gdy zasobność wnętrza reprezentowała zasobność portfela i status społeczny jego właściciela. We wnętrzach przełomu lat 80 i 90 trudno było znaleźć wolną przestrzeń, ściany pokrywała boazeria lub tapeta, na suficie podklejone były kasetony, podłoga zasłana dywanem, a okna zakryte firanami i zasłonami. Pod ścianą (najczęściej w miejscu, gdzie nie starczyło tapety) stała potężna meblościanka z bilionem szafeczek i szuflad oraz honorowym miejscem na odbiornik telewizyjny (niezbyt dużym, bo i telewizory były wówczas dość skromnych rozmiarów). W niewielkiej odległości od tego źródła ogniska rodzinnego stała ława otoczona ciężkimi fotelami i kanapą – koniecznie obitymi skajem i przykrytymi gustowną narzutką, bo ów materiał miał tendencję do pękania. A przy oknie i w rogach mieszkania stały kwietniki z fikuśnymi fikusami, dracenami oraz monsterami, a z meblościanek zwisały paprotki.

To cierpiące na horror vacui  wnętrze po transformacji ustrojowej powoli zaczęto odchudzać i uszczuplać, likwidując wszelkie zwaliste meble oraz tekstylia (które zdaniem wielu były wyłącznie miejscem gromadzenia kurzu), wyleciały wszelkie bibeloty (na co komu one) a wraz z nimi kwiaty. Zgodnie z nowym podejściem do życia, mieszkanie nie było już twierdzą, a jedynie noclegownią, do której wraca się po ciężkim dniu pracy z korporacji. Przy takim trybie życia nie było czasu na zajmowanie się roślinami, ostać się mogły wyłącznie sukulenty, o których istnieniu wystarczyło sobie przypomnieć od wielkiego dzwonu.

Ale już od kilku lat obserwujemy kolejną zmianę trendów. Powróciła moda na ocieplanie wnętrz i choć o powrocie do przepychu (i bezguścia) sprzed 30 lat dziś nie mamy co liczyć, to jednak ludzie szybko zrozumieli, że pustka i biel nie działa dobrze na ich samopoczucie. Proces ocieplania i ożywiania wnętrz wiązał się z głośnym powrotem na salony roślin doniczkowych (na czele z symbolem minionego ustroju – monsterą), które miały na powrót zdobić przestrzenie życiowe. Trend ten wynikał również z „mody na naturę”, która nie tylko manifestowała się w składzie kosmetyków i pożywienia, ale także we wnętrzach. Zazieleniły się i ożyły biura, restauracje a także modne kafejki, idealnie łącząc rośliny z zyskującym na popularności drewnie (prawdziwym, nie lakierowaną sklejką) czy kontrastowały z betonem czy stalą . Nawet ci, którzy nie mają czasu na zajmowanie się roślinami zainwestowali we florarium, wygodną formę roślinności, której (podobnież) nie trzeba podlewać ani w żaden inny sposób pielęgnować. Jednym słowem – boom na rośliny pochłonął większość młodych ludzi, którzy chcąc być na topie i wpisywać się w modny trend powrotu do natury, przyozdobili swoje mieszkanka „designerskimi” doniczkami z roślinkami.

W tym całym zachwycie zielenią zapomniano jednak o jednym – o rośliny trzeba dbać. W przeciwieństwie do sztucznych odpowiedników nabywanych w Ikei, te żywe muszą być podlewane, nawożone, mieć zapewnioną odpowiednią wilgotność powietrza oraz wystarczającą ilość światła. Młodzi ludzie bezradnie rozkładali ręce, patrząc jak ich nowy nabytek z czasem zaczyna tracić liście, gnić czy obumierać. Ze zdziwieniem wpatrywali się z pojawiające się na liściach brązowe plamki czy na spalone, cienkie jak papier końcówki. Zastanawiali się, dlaczego u ich kolegi dany kwiat rośnie, jak szalony, podczas gdy ich własny od kilku miesięcy nie rozwinął się ani trochę.

pots-716579_1920.jpg

Sama przez to przechodziłam i przechodzę. Mam na sumieniu dwa kwiaty przelane, jednego przesuszonego. Kalanchoe od dwóch miesięcy traci liście, bluszcz przestał rosnąć, podobnie jak roślina, której nazwy do tej pory nie znam. Jedynie (odpukać) bromelia (która jest ze mną od 3,5 roku) trzyma się dzielnie, choć o mały włos nie wylądowała na śmietniku przez… pędraki, których jajeczka znajdowały się w podłożu już w momencie zakupu (całe szczęście przesadzenie pomogło).

Skąd tyle problemów z roślinami? Cóż, prawdą jest, że każda odmiana wymaga innej opieki. Każdy gatunek potrzebuje indywidualnego podejścia i zastosowania dobranych dla niego zabiegów pielęgnacyjnych. Jedne lepiej czują się w pełnym słońcu, inne źle to znoszą. Jedne lubią, gdy ich podłoże jest cały czas wilgotne, innym w takich sytuacjach natychmiast gniją korzenie. Jedne lubią suche powietrze, inne należy systematycznie spryskiwać. Skąd wziąć taką wiedzę? Najłatwiejsza opcja to internet, choć tutaj można natknąć się na różne dziwne opinie, często ze sobą sprzeczne. Dlatego każdy początkujący miłośnik roślin doniczkowych powinien zaopatrzyć się w książkę, która umożliwi mu wejście w arkana sztuki opieki nad nowymi podopiecznymi.

Jedną z takich pozycji jest Roślinny patrol autorstwa Ewy Wojtowicz. Autorka zawodowo naucza języka angielskiego, a po godzinach w całości oddaje się kwiatom. W W swoim mieszkaniu na krakowskim Kazimierzu prowadzi Klinikę dla Roślin z Trudnych Domów, czyli miejsce, w którym pomaga podniszczonym roślinom wrócić do pełni sił. Na bazie licznych doświadczeń z roślinnością, powstał Roślinny patrol – publikacja mająca na celu podpowiedzenie niezorientowanym w świecie roślin, jak powinno się z nimi postępować.

architecture-2565777_1920.jpg

Książka składa się z trzech części. Pierwsza, to ostatnio modna część inspiracyjna, czyli historie osób, które pałają miłością do roślin, opatrzona wieloma zdjęciami wypełnionych roślinami wnętrz. Część tę czyta się miło i równie miło ogląda, można się zainspirować i podbudować kroniką wypadków roślinnych bohaterów tych mikro-reportaży, lecz jak dla mnie jest to typowy „rozpychacz” objętości książki. Kupując pozycję o podtytule „sadź, pielęgnuj i patrz jak rośnie” oczekuję raczej instruktażu, niż opowieści o tym, jaką miłością darzą kwiaty inni. Część ta liczy ok. 60 stron i zajmuje ok. 1/4 całości, więc całe szczęście nie jest tego przesadnie dużo.

Druga część to już całe szczęście konkret, czyli praktyczne wskazówki dotyczące pielęgnacji roślin. Autorka cierpliwie tłumaczy wszystko od podstaw, począwszy od znaczenia nasłonecznienia miejsca, w którym znajdzie się nasz podopieczny, przez instruktaż podlewania i nawożenia, aż po praktyczne porady dotyczące ratowania roślin wysuszonych i przelanych. Nauczymy się przygotowywać domowy nawóz z resztek, przesadzać rośliny i wykonać własne florarium. Dowiemy się, co powinno znaleźć się w roślinnym przyborniku oraz jak radzić sobie z chorobami lub nieproszonymi gośćmi. Jednym słowem – jest to skarbnica informacji, które przydadzą się zwłaszcza początkującym adeptem sztuki roślinnej, choć i ci bardziej zaawansowani znajdą tutaj coś dla siebie.

Tom zamyka atlas roślin doniczkowych, który nie należy może do najbardziej rozbudowanych, ale bez problemu powinniśmy znaleźć tam większość popularnych roślin doniczkowych. Zostały tutaj zamieszczone podstawowe informacje dotyczące pielęgnacji kwiatów wraz z wymienieniem ich najczęstszych dolegliwości (np. że Zamioculcas jest wyjątkowo podatny na przelanie – czego doświadczyłam na własnej skórze). Dodatkowo autorka zawarła informacje o oddziaływaniu rośliny na naszych czworonożnych podopiecznych. Warto bowiem pamiętać, że niektóre rośliny są toksyczne, stąd nie nadają się do hodowania w pobliżu zwierzaków – szczególnie ciekawskich kotów. By w pełni skorzystać z porad zawartych w części drugiej, warto jest zacząć lekturę tej książki od końca, czyli od odszukania swoich podopiecznych i filtrowania tych ogólnych wiadomości, właśnie pod kątem ich upodobań.

corner-3569701_1920.jpg

Czego dowiedziałam się z tej książki?

Przede wszystkim, że popełniłam każdy możliwy błąd podlewając moje rośliny, m.in. przesadnie wysuszając bluszcz, który powinien mieć zawsze lekko wilgotne podłoże. Natomiast dobrze (choć zdecydowanie za późno) zareagowałam latem tego roku, zestawiając moje rośliny z parapetu i z kontaktu może nie tyle z nadmiernym nasłonecznieniem, co z gorącem. Dowiedziałam się również o istnieniu (i to w Ikei) lamp do uprawy roślin, w którą pewnie za miesiąc zainwestuję, by dodać nieco światła mojemu sukulentowi. I przede wszystkim zauważyłam, że wystarczy odrobinę zmienić nastawienie, by nasze rośliny odzyskały pełnię sił.

Roślinny patrol nie jest oczywiście lekiem na wszystkie nasze bolączki i nie odpowie na wszystkie nasze pytania. Sama autorka twierdzi, że kluczem do zapewnienia właściwej opieki nad rośliną jest obserwacja i odpowiednie reagowanie na zmianę stanu naszego zielonego przyjaciela. Więc jeśli chcemy kupić roślinę, jako modny element dekoracyjny i nie mamy czasu na jej pielęgnację, może lepiej zainwestujmy w las w słoiku, który nie wymaga praktycznie żadnej opieki. Bo mimo wszystko powinniśmy ożywiać nasze wnętrza roślinami. Nie dość, że ożywią one pomieszczenie, w którym przebywamy, to jeszcze oczyszczają powietrze, a samo spojrzenie na nie wpływa relaksująco.

Dlatego bez względu na to, czy jesteśmy wielbicielami skandynawskiego minimalizmu, czy lubimy się otaczać przedmiotami, powinniśmy zainwestować w zieleń. Zainwestować nie tylko pieniądze, ale również nasz czas i odrobinę uwagi. Nie sztuką jest bowiem kupić roślinę, sztuką jest utrzymać ją przy życiu.

13 myśli w temacie “Roślinny patrol

Add yours

  1. Moja mama ma dużo kwiatów i o nie dba, natomiast ja nie mam do tego serca ani czasu. Nie idę za trendami tylko po prostu nie chcę kupować roślin by po jakimś czasie umarły z pragnienia. 😉 Mam w mieszkaniu 3 storczyki które trzymają się całkiem nieźle i już żyją u mnie ponad 4 lata! 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Website Powered by WordPress.com.

Up ↑